Komunalny Zakład Pogrzebowy świadczy kompleksowe usługi pogrzebowe na rzecz mieszkańców miasta Koszalina i sąsiednich gmin. Zaufanie naszych klientów budujemy od lat 50. ubiegłego wieku. Stale poszerzamy ofertę po to, aby pogrążona w bólu rodzina mogła godnie pożegnać najbliższą osobę, nie martwiąc się o sprawy doczesne. Niezależnie od kultury, ceremonie pogrzebowe mają ważne znaczenie dla ludzi. Ceremonia pogrzebowa jest kluczowa, ponieważ umożliwia bliskim ostatnie pożegnanie Zmarłej osoby i uczczenie jej życia. To czas, gdy rodzina, przyjaciele i znajomi mogą symbolicznie „zamknąć” pewien rozdział dotyczący Zmarłego w swoim życiu i Zakład pogrzebowy dysponuje eleganckimi akcesoriami funeralnymi oraz oferuje oprawę muzyczną i florystyczną. Dzięki tym elementom każda ceremonia nabiera podniosłego charakteru. Zakład pogrzebowy Gabriel Zawiercie to wieloletnie doświadczenie, profesjonalne usługi pogrzebowe i transparentne ceny pogrzebu. Całodobowo 696 038 038. 7774 firmy dla zapytania wiązanki_pogrzebowe Sprawdź listę najlepszych firm dla Twojego zapytania w całej Polsce Zdobądź dane kontaktowe i poznaj opinie w serwisie Panorama Firm Domy organizujące ceremonie pogrzebowe w Namysłowie. Sprawdź, co warto o nich wiedzieć. Namysłów jest miasteczkiem będącym w województwie opolskim. Okolica ta wynosi niemal 16650 osób. Wielkość tegoż regionu to 22,61 km2. W miasteczku tymże swoją pracę wykonuje ogrom zakładów żałobnych. manfaat salep pi kang shuang untuk flek hitam. Ile osób może być na pogrzebie? Temat ten, z uwagi na trwającą pandemię koronawirusa w Polsce i na świecie, a wraz z nią zaleceniu o odwołaniu lub ograniczeniu niektórych wydarzeń, jest poruszany przez wiele osób. Szczegóły dotyczące tego, ile osób może być na pogrzebie i ilu uczestników pogrzebu może być na cmentarzu, zamieszczamy poniżej. Ile osób może być na pogrzebie? Ilu uczestników pogrzebu może być na cmentarzu? Ile osób może wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych? Czy w ogóle są organizowane? Co warto wiedzieć na ten temat? Przedstawiamy szczegółowe informacje oraz sprawdzamy, czy może odbyć się pogrzeb i ile osób może wziąć w nim osób może być na pogrzebie?W związku z panującą pandemią koronawirusa w Polsce i na świecie pojawia się wiele ograniczeń, które dotknęły także pogrzeby. Początkowo w uroczystościach pogrzebowych mogło wziąć udział nie więcej niż 5 osób. W połowie kwietnia 2020 jednak podczas specjalnej konferencji rządu poinformowano o czterech etapach znoszenia ograniczeń związanych z z nich wszedł w życie w poniedziałek 20 kwietnia i łagodzi ograniczenia w liczbie osób, które przebywają w miejscach kultu religijnego. Obecnie w kościołach dopuszczalna jest jedna osoba na 15 metrów kwadratowych. Tyle samo osób, może być także podczas uroczystości pogrzebowych w miejscach kultu online, w telewizji i w radiu - gdzie oglądać lub słuchać mszy świętej w domu w niedzielę? Ilu uczestników pogrzebu może być na cmentarzu?Wiele osób szuka w sieci nie tylko informacji na temat tego, ile osób może być na pogrzebie, ale także dotyczących tego, ilu uczestników pogrzebu może być na cmentarzu. Dyrektor Wydziału Duszpasterskiego AL podkreśla, że na cmentarzu nie może znajdować się więcej niż 50 uczestników jednego w tym miejscu także dodać, że liczba ta nie obejmuje zarówno osób sprawujących kult religijny, osób dokonujących pochowania, jak i osób zatrudnionych przez zakład lub dom pogrzebowy. Ile osób może być w kościele i ile osób może uczestniczyć we mszy świętej? Koronawirus zbiera śmiertelne żniwo. Foto: print screen Fox News REKLAMA Chińskie służby zarządziły natychmiastową kremację wszystkich ofiar śmiertelnych koronawirusa. Najnowsze rozporządzenie Chińskiej Narodowej Komisji Zdrowia (NHC) obowiązuje od niedzieli. Jednocześnie Chiny zakazały pogrzebów, pochówków i innych czynności związanych ze ciałami ofiar. Ma to zapobiec rozprzestrzenianiu się koronawirusa. Najnowsze zalecenia NHC nakazują, aby wszystkie kolejne ofiary koronawirusa poddać kremacji. „Nie będą się odbywały ceremonie pogrzebowe ani inne uroczystości” – czytamy w komunikacie o koronawirusie. Zwłoki należy skremować najszybciej, jak to możliwe. REKLAMA BREAKING: China says bodies of #coronavirus victims must be cremated immediately, and that burials and funerals are not allowed – Global Times h/t @lookner. — LIVE Breaking Now (@LIVEBreakingNow) February 2, 2020 Procedura po śmierci w wyniku koronawirusa W przypadku śmierci spowodowanej koronawirusem, personel medyczny musi zdezynfekować zwłoki i uszczelnić je w specjalny sposób. W następnym kroku zostanie wystawiony akt zgonu i powiadomiona rodzina. Zakład pogrzebowy odbierze ciało i dostarczy je w odpowiednie miejsce, w którym zwłoki zostaną skremowane. Podczas całego procesu nikt z rodziny nie ma możliwości pożegnania z bliskim. Krewni otrzymają wprawdzie skremowane zwłoki wraz z certyfikatem, ale zabronione jest organizowanie publicznego pogrzebu. Bodies of #nCoV2019 victims should be cremated close by and immediately. Burials or transfer of the bodies not allowed. Funerals not allowed to avoid spread of the virus: National Health Commission (File Photo) — Global Times (@globaltimesnews) February 2, 2020 Najnowsze wytyczne mają na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusa. Sztaby naukowców na całym świecie wciąż nie wiedzą, jak dokładnie powstał koronawirus i jak łatwo może się rozprzestrzeniać między ludźmi. Tajemnicza choroba powoduje ostre zapalenie płuc, wysoką gorączkę, kaszel, duszności, dreszcze i bóle mięśniowe. W niektórych przypadkach okazuje się śmiertelna. Stan koronawirusa Według ostatnich danych opublikowanych przez chiński rząd, zakażonych koronawirusem w Chinach jest 14 380 osób. 304 osoby zmarły. Potwierdzono już pierwszy śmiertelny przypadek poza Państwem Środka – na Filipinach. Uniwersytet w Hongkongu uważa natomiast, że to zaniżone dane. Naukowcy z tego ośrodka uniwersyteckiego twierdzą, że w samym Wuhan jest ponad 75 tys. osób zarażonych koronawirusem. Trzeba jednak pamiętać, że trwa wojna informacyjna, a Hongkongowi nie po drodze z Chinami. Zobacz także: Koronawirus. Kolejne państwo zamyka granicę. „Wciąż szeroki jest margines naszej niewiedzy” Nawet jeśli za prawdziwe dane przyjąć te bardziej optymistyczne, zarażonych koronawirusem już jest więcej, niż wirusem SARS na całym świecie podczas epidemii w latach 2002-2003. Wyłączając Chiny, zachorowanie na koronawirusa potwierdzono w 24 krajach na świecie. Najwięcej w Tajlandii (19), Singapurze (16) i Japonii (15). Śmiertelna choroba dotarła również do Europy. 10 przypadków zachorowań wykryto w Niemczech, sześć we Francji, po dwa we Włoszech, Wielkiej Brytanii i Rosji, a po jednym w Finlandii, Hiszpanii oraz Szwecji. W Polsce pod specjalną obserwacją przebywa ok. 500 osób. Szczęśliwie – póki co – nie stwierdzono ani jednego zachorowania na koronawirusa. W trakcie ewakuacji z Wuhan i prowincji Hubei jest 30 polskich obywateli. Koronawirus. Najnowszy bilans. Jednego dnia przybyło 2,5 tys. zakażonych. Pierwszy śmiertelny przypadek poza Chinami REKLAMA To, że nekropolia ta nie podzieliła losu wielu startych z powierzchni ziemi cmentarzy polskich na Kresach, jest zasługą wielu osób i instytucji polskich, Grażyny Orłowskiej-Sondej z ośrodka Telewizji Polskiej we Wrocławiu, będącej inicjatorką wielkiej akcji pod nazwą "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia", w którą udało się jej zaangażować setki nauczycieli i młodzieży szkolnej. Cmentarz w Kołomyi był jedną z nekropolii objętych tą akcją. Cmentarz odbudowywano przy poważnym wsparciu Towarzystwa Miłośników Kołomyi "Pokucie", któremu przewodzili Danuta Krupska i dr Zbigniew Berling. Przez lata organizowano zbiórki pieniędzy na remont tej nekropolii i przekazywano ks. Alfonsowi Górowskiemu - proboszczowi w Kołomyi, który doprowadził do odbudowy ogrodzenia cmentarnego. Akcję tę wsparli parlamentarzyści polscy, posłowie Tadeusz Samborski i wicepremier Andrzej Lepper (1954-2011) - rodzinnie związani z Kresami. Swój udział w ratowaniu tej nekropolii mają również księża, nauczyciele i uczniowie szkół śląskich z Wołczyna, Ziębic, Dzierżoniowa i Kluczborka oraz prywatni darczyńcy, Bożena i Jerzy Grabowscy, Maria Dytko, Mieczysław Gaweł - z Wrocławia; Jadwiga Tarkowska - z Oławy; Czesława i Mieczysław Wierzbiccy - z Wołczyna. Na początku XXI wieku ufundowano nową kutą bramę z rzeźbą orła polskiego i odnowiono kilka pomników pomnikiem na tej nekropolii jest potężny, piętrowy grobowiec poświęcony legionistom. Wzniesiono go w 1922 roku według projektu Stanisława Daczyńskiego. Pod stożkową płytą dachową, zwieńczoną rzeźbą wielkiego orła siedzącego na skale, umieszczono płaskorzeźby jeźdźców na koniach. W II Rzeczypospolitej pomnik ten był wyjątkowo czczony. W 1946 roku, w czasach sowieckich, został odarty z marmurowych płyt z nazwiskami ofiar. W 1995 roku został poddany konserwacji przez zespół Janusza Smazy z warszawskiej ASP. Na cmentarzu tym znajduje się również duży monument poświęcony ofiarom zbrodni pod kołomyjską wsią Kosaczów, dziś dzielnicą Kołomyi. Wzniesiono go, aby uczcić pamięć zmarłych w wyniku głodu, chorób i zimna, internowanych w czasie wojny polsko-ukraińskiej w pierwszej połowie 1919 roku. Rząd Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej polecił wówczas aresztować i internować przedstawicieli inteligencji polskiej, głównie nauczycieli, działaczy samorządowych, prawników i rodziny polskich oficerów. Przetrzymywano ich w obozie pod Kosaczowem w nieludzkich warunkach, a po wybuchu tam epidemii tyfusu i czerwonki internowani marli setkami, nie otrzymując żadnej pomocy lekarskiej. W sumie zmarło tam ponad tysiąc osób. Centralnym znakiem tego monumentu jest krzyż z łańcuchem zawieszonym na jego ramionach i tabliczką: Ofiarom Kosaczowa - cmentarzu w Kołomyi zachował się nagrobek Jana Szymeczki (1842-1933) - właściciela kołomyjskiej piekarni: na porcelanowej, rozbitej fotografii można jeszcze dostrzec rysy twarzy powstańca w czapce żołnierskiej, bo ten późniejszy, znany z wypieków smacznego pieczywa rzemieślnik, w młodości brał udział w powstaniu styczniowym, a rodzina jego uważała to za szczególny powód do chwały. W pamiętniku kołomyjanki Krystyny Greniuch (1921-1997) - po wojnie mieszkanki Lewina Brzeskiego i dyrektorki przedszkola wojskowego w Brzegu, córki kołomyjskiego kolejarza Tadeusza Greniucha (1894-1923), legionisty i obrońcy Lwowa, natrafiłem na zapis: W Kołomyi było dwóch powstańców styczniowych. Znałam ich, bo mieszkali niedaleko, koło nas. Jeden nazywał się Szymeczko i prowadził piekarnię - bardzo dobre było u niego pieczywo. Drugi nazywał się Poldek Ciesielski. Mieszkał przy ulicy Sienkiewicza w małym dworku koło "parku studenckiego" nad Prutem. Co rok 11 listopada wieczorem przychodziła orkiestra wojskowa i grała im pod oknem swoje pieśni. Był to wzruszający moment, a staruszkowie mieli łzy w Szymeczko zmarł w wieku 91 lat. Jego córka, Anna, wyszła za mąż za Józefa Wójcika z Jasła i związek ten, w którym urodziło się ośmioro dzieci, dał początek bardzo patriotycznej rodzinie Wójcików. Urodzony w Kołomyi w 1929 roku Zbigniew Wójcik - z zawodu leśnik, był po osiedleniu się na Śląsku długoletnim kierownikiem administracyjnym Biura Urządzania Lasów i Geodezji Leśnej w Brzegu. Jego syn, Janusz Wójcik (rocznik 1960) - poeta, animator kultury na Śląsku Opolskim, autor wierszy o ziemi przodków, jest od kilkunastu lat głównym organizatorem festiwali poezji w Zamku Piastów Śląskich w Brzegu, znanych pod nazwą "Najazd Poetów na Zamek", w których oprócz Polaków biorą udział poeci z Litwy, Ukrainy, Białorusi, Czech, Moraw, Węgier i Słowacji. Część kołomyjskiej rodziny Wójcików osiadła w Prudniku oraz w Szczecinie. Jest też pomnik Józefa Stadniczenki, który zginął śmiercią lotnika zestrzelony nad Kołomyją w czasie I wojny światowej. Do krzyża na jego mogile przybito śmigło samolotowe. Stadniczenkowie to stara rodzina kołomyjska, której przedstawiciele po II wojnie światowej osiedli na Śląsku. Franciszek Stadniczenko (1908-1999) - ekonomista, syn oficera i właściciela stadniny koni w Kołomyi - i jego żona, Helena z Błońskich (1911-1992) - prawniczka po Uniwersytecie Jana Kazimierza - zmarli w Oleśnicy. Ich syn, prof. Leszek Stadniczenko (rocznik 1947), prawnik, był współtwórcą Wydziału Prawa na Uniwersytecie Opolskim i jego pierwszym złym stanie zachowało się miejsce ostatniego spoczynku Kornela Skoreckiego (1885-1943) - wysokiego urzędnika pocztowego, prezesa Związku Pocztowców Rzeczypospolitej Polskiej w Kołomyi. Był postacią popularną i lubianą, co zawdzięczał głównie swej żonie, z pochodzenia Czeszce, Herminie z domu Pawlistik (1895-1984), która prowadziła dom otwarty. Na przyjęcia do Skoreckich przychodzili burmistrz Kołomyi Józef Sanojca - poseł na Sejm, jego zastępca Karol Mahr i Stanisław Boroń - dyrektor najbardziej renomowanego w mieście gimnazjum. Po wojnie Hermina z synami Janem i Karolem osiadła w Gryficach na Pomorzu. Jan Skorecki (1922-1985) był oficerem LWP, a gdy popadł w niełaskę polityczną, trafił, jak jego ojciec, na pocztę, ale w Karol Skorecki (1933-2012), od młodości zapalony harcerz, zapisał piękną kartę w dziejach powojennych Gryfic. Z wykształcenia fizyk, przez pół wieku pracował w tamtejszych szkołach, będąc długoletnim dyrektorem Zespołu Szkół Budowlanych. Uczył młodzież miłości do harcerstwa i odpowiedzialności za słowo. Jego mottem życiowym było powiedzonko, które często przywoływał: "Odpoczywaj na piasku, a buduj na skale". Był pomysłodawcą kształtu herbu Gryfic i autorem wzruszającej książeczki "Moja Kołomyja" (Gryfice 2009), bogato ilustrowanej zdjęciami z kołomyjskiego albumu rodzinnego i pełnej nostalgii za miastem, z którego czuł się wygnany. Gdy mógł, do ostatnich swych dni odwiedzał Kołomyję i rozdawał przyjaciołom swą książeczkę o tym mieście. Spoczywa na cmentarzu w cmentarzu kołomyjskim spoczywa również Wacław Jakub Jeziorko (1859-1935) - malarz, autor polichromii w kościołach: jezuitów i ewangelickim w Kołomyi oraz w kościele w Kutach, a także w licznych kaplicach w okolicach Kołomyi. Lubin Biskupski - kołomyjski WokulskiNa cmentarzu w Kołomyi zachował się nagrobek Lubina Śreniawy-Biskupskiego (1840-1916) - jednej z najważniejszych postaci w dziejach przemysłu galicyjskiego, właściciela Fabryki Maszyn i Urządzeń Przemysłowych. Lubin Biskupski pochodził z Litwy, gdzie miał duży majątek, ale za udział w powstaniu styczniowym stracił swoje dobra i groził mu Sybir. Uciekł więc z zaboru rosyjskiego i osiadł w Kołomyi, gdzie - dzięki przedsiębiorczości i niezwykłej inteligencji - dorobił się ponownie dużego majątku. Bolesław Prus, który poznał Lubina Biskupskiego w czasie jednego ze swoich pobytów w Nałęczowie, musiał być pod wrażeniem tego spotkania, skoro w swoim "Dzienniku" napisał: Pomysłowy człowiek ten pan Biskupski. Gdyby był w Ameryce, dorobiłby się wielu milionów. Ten zapis dał asumpt, że w Kołomyi mówiło się, iż Lubin Biskupski był jednym z prototypów postaci Stanisława Wokulskiego z powieści "Lalka" Bolesława Biskupskiego, którą po jego śmierci odziedziczyli dwaj jego synowie: Karol (1886-1963) i Bolesław (1888-1970), to legenda Kołomyi - najstarsze i największe przedsiębiorstwo w tym mieście, zatrudniające kilkaset osób. Spadkobiercy okazali się równie zdolnymi przedsiębiorcami jak Lubin Biskupski. Rozbudowali fabrykę. Produkowali młockarnie, sieczkarnie, pompy wodne, magle, młyny wodne, urządzenia wodociągowe i sprzęt wojskowy. Otworzyli odlewnię żeliwa oraz poszerzyli asortyment sprzedawanych towarów o luksusowe samochody marki Ford i Chevrolet, sprowadzane głównie dla bogatych właścicieli szybów naftowych. Przedsiębiorstwo nosiło oficjalną nazwę: Fabryka Maszyn i Odlewnia Bracia Biskupscy SA Kołomyja i mieściło się przy ulicy Jagiellońskiej 121. Fabryka była przez 70 lat w rękach Biskupskich. Została upaństwowiona we wrześniu 1939 roku przez bolszewików i nazwana "Maszynostroitielnyj Zawod im. Towariszcza Nikity Chruszczowa".Zachowały się pamiętniki córki Karola Biskupskiego, Ireny Chmielowiec. Jest tam wstrząsający zapis, w jaki sposób bolszewicy niszczyli rodzinę Biskupskich i ich sławną fabrykę. Warto zacytować fragment tego dziennika. Pod datą 18 września 1939 roku zapisano: Cisza. Nie przed burzą, lecz po niej. Tak samo jak inni Polacy staramy się nie wychodzić z domu. Palimy się ze wstydu za przegraną wojnę z Niemcami. Jeszcze dwa dni temu marszałek Rydz-Śmigły z całym sztabem kwaterował w naszym mieście. Stąd miała się zacząć kontrofensywa. Dziś już wiemy. Cały rząd uciekł do Rumunii. Czujemy się oszukani, wyprowadzeni w pole. Do ostatka wierzyliśmy w naszą mocarstwowość. Jeszcze parę dni temu ulice Kołomyi zawalone były samochodami z numerami rejestracyjnymi ze stolicy. A więc ci, co uciekali z Centralnej Polski. My, jak od wieków, musimy osłaniać całość. Wszystko szło na Kuty, tam zostawiali samochody i w bród, gdzie tylko płytka woda, przez Czeremosz do Rumunii. Moc samochodów leży teraz po rowach, kręcą się przy nich spryciarze. Wszystko się zawaliło, ale są tacy, którzy chcą się dorobić. (...)Ojciec i stryj poszli do fabryki niepewni, co z nimi będzie. Obaj legioniści, synowie powstańca, ani im do głowy nie przyszło uciekać za granicę, chociaż Rumunia tuż za miedzą, a wszystkie przejścia graniczne dobrze nam znane. (...)20 września 1939 roku córka Karola Biskupskiego zapisała w pamiętniku: Przyjechał na rowerze nasz stróż fabryczny Rudolf Tabaczuk. "Panie dyrektorze - powiedział do mego ojca. - W fabryce zawiązał się komitet robotniczy. Chcieli, żebym im oddał klucze do że od nich kluczy nie brałem, więc im ich nie oddam. Wyrzuciłem klucze do wychodka i powiedziałem, niech ich szukają w g..., to dla nich odpowiednie zajęcie. Odchodzę, pojedziemy na wieś, do rodziny żony i tam doczekamy powrotu Polski".Karol Biskupski w swoim pamiętniku procedurę przejęcia fabryki przez bolszewików opisał następująco: Po zajęciu Kołomyi przez bolszewików część robotników fabrycznych, głównie komunistów, jak Baraniuk, Litwińczuk, Czerkas, zażądali kluczy od kasy i wydania im kierownictwa fabryki, co też z bratem Bolkiem zdecydowaliśmy się uczynić, wierząc, że to tylko chwilowe. W końcu września 1939 roku przyszedł do fabryki Moskal, nazwiska nie pamiętam, i ogłosił się dyrektorem. Pochodził z Donbasu. Na zebraniu fabrycznym uchwalono przyjąć mnie jako głównego kierownika technicznego, a Bolka jako komercjalistę. Wzywany byłem kilkakrotnie do starostwa z ich obsadą i tam Żydzi nazywali mnie "krowopijiec" [krwiopijca] publicznie na zebraniu. Przetrzymałem bardzo ciężkie chwile cierpliwie, mozolnie i ciężko pracując we własnej fabryce jako najemnik. (...) Niemcy, koloniści z mojej fabryki, prosili, bym zapisał się jako volksdeutsch i wtedy mógłbym z nimi wyjechać. Odmówiłem stanowczo. Nie miałem zamiaru uciekać za miesięcy później całą rodzinę Biskupskich wywieziono na Sybir, skąd wydostali się dzięki armii Andersa, z którą przeszli cały szlak bojowy. Karol Biskupski osiadł po wojnie w Wielkiej Brytanii, gdzie pracował jako wykładowca w szkole technicznej w Lilford. Zmarł w Londynie. Bolesława Biskupskiego z rodziną losy rzuciły do Brazylii, do miasteczka Belo Horizonte, gdzie stworzył warsztat naprawy maszyn rolniczych i dobrze prosperującą wypożyczalnię dźwigów, i tam w 1970 roku zmarł, a firmę przejął jego syn rodziny Biskupskich mogą stanowić zadziwiającą sagę, która czeka na twórcę o odpowiedniej skali talentu. Podstawowe fakty do tej sagi zgromadziła Bożena Krupska w rocznikach "Gdzie szum Prutu".Na kołomyjskim cmentarzu spotkałem wiele wierszowanych epitafiów, mówiących o bólu po stracie bliskich. Na grobie tragicznie zmarłej w wieku 22 lat Heleny Gruszkowskiej (1889-1911) jej zbolały mąż, urzędnik namiestnictwa, kazał wykuć sentencję:Czym jest życie? Zagadką, światła z śmierć dowodem nas żyjących męczarnią, Ciebie, Helciu, tylko żonie mążDziś na cmentarzach polskich zaniechano tak bardzo częstych niegdyś w naszej tradycji epitafiów wierszowanych. Nie podaje się też na współczesnych pomnikach zawodów i zasług zmarłych. Czy nie warto wrócić do tradycji? Cmentarz jest ciągle otwartą księgą dziejów miasta. Cóż by można było powiedzieć o ludziach pochowanych na cmentarzu w Kołomyi, gdyby rodziny nie umieściły na tablicach nagrobnych informacji o zasługach, profesjach i okolicznościach śmierci CharonW chaszczach cmentarnych w sierpniu 2011 roku natrafiłem na otwarty, sprofanowany grobowiec rodziny Rozalii z Siwińskich (1856-1915) i Józefa Dolińskiego (1855-1921) - właścicieli willi z werandą, dużego ogrodu oraz warsztatu ślusarsko-kowalskiego, których dwaj synowie zapisali piękną kartę w dziejach Kołomyi. Julian Doliński był właścicielem dwupiętrowej kamienicy oraz drukarni wydającej książki i pocztówki patriotyczne, a młodszy, Adam, miał największy w Kołomyi zakład pogrzebowy, przy ulicy Legionów 34. Prowadził też duży sklep z różnymi, często luksusowymi akcesoriami funeralnymi. Dysponował dwoma zdobnymi, z rzeźbami czarnych aniołów, karawanami oraz powozami z zaprzęgiem rasowych koni. Obsługa ubrana była w specjalne żałobne uniformy ze złotymi guzikami na marynarkach i bordowymi lampasami na spodniach. Organizowane przez niego ceremonie pogrzebowe wyróżniały się elegancją i dbałością o majestatyczną formę. Nazywano Dolińskiego "kołomyjskim Charonem", bo nikt tak jak on nie potrafił w zaświaty przewieźć swego klienta. Jego zakład nosił nazwę "Concordia" (czyli zgoda), podobnie jak słynna firma Kurkowskiego we Lwowie, która też weszła do legendy miasta dzięki mistrzostwu w organizowaniu Doliński był bardzo aktywnym społecznikiem, członkiem rady miasta oraz szefem kongregacji kupieckiej. Jego żona, Barbara, która przez lata towarzyszyła mu w prowadzeniu zakładu, zmarła w 1950 roku w Opolu. Przyjechała do bratanicy jej męża Stanisławy Keckowej - matki opolskiej bizneswoman Krystyny Leszczyńskiej. W opolskim domu Leszczyńskich przechowywane są fotografie i dokumenty rodzinne Dolińskich. Syn Adama Dolińskiego, Alfred, ukończył politechnikę w Gliwicach i odbudowywał przemysł na Śląsku. Kolejne pokolenie Dolińskich po studiach chemicznych trafiło do Płocka. Tak układa się pokrótce rys diaspory jednej z kołomyjskich rodzin, w tym wypadku rodziny "kołomyjskiego Charona". Sztywne reguły polskiego pochówku to już przeszłość. Obecnie dominuje ożywiony popyt na trumny z kartonu. Tekturowe trumny to ciągle delikatny temat i należy sprzedawać je umiejętnie. Najlepiej tak, żeby klient nie zobaczył towaru. Produkt trzeba również odpowiednio nazywać. W żadnym wypadku nie można podkreślać, że trumna jest tekturowa. Lepiej mówić, że jest kremacyjna. Dobrze jest eksponować wątki praktyczne – cena poniżej 100 zł, i ekologiczne – materiał przyjazny środowisku. Ale też nie ma co wchodzić w szczegóły, bo tak się składa, że wrogiem papieru są płyny, więc nieboszczyka prewencyjnie zawija się w zwykłą folię. A tu już ekologia się kończy. No i powaga pochówku również, więc ten wątek omijamy. O pieniądzach też trzeba mówić z rozwagą. Klient niby w żałobie, ale coraz częściej nawet wobec wieczności nastawiony jest na minimalizację kosztów. Dzwoni po zakładach i sprawdza ceny, szuka okazji, nierzadko pyta, czy nie ma promocji. A papierowa trumna to ostatnia rubież cenowa w branży pogrzebowej. I Polacy coraz częściej nie wahają się jej przekroczyć. Tyle że tektura to model dla wybrańców. Kto waży powyżej 70 kg na tę tanią ofertę się nie załapie. Skromna angielka Ryszard Liebchen 37 lat działa w branży pogrzebowej. Z dumą podkreśla, że kiedyś nie było w Polsce pogrzebu, żeby choć jeden gwóźdź w trumnie nie był od Liebchena. Czas przeszły w tym pięknym zdaniu sam niechcący podkreśla, mówiąc, że dziś do zrobienia trumny nie potrzeba ani jednego gwoździa. Deski klei się w płyty i łączy jak tapicerowane meble zszywkami. Potentaci rezygnują nawet z tego i idą w metalowe klipsy, które oszczędzają około 20 czynności montażowych przy każdej trumnie. Im dłużej Liebchen opowiada, jak było, tym szybciej można dojść do wniosku, że przez te 37 lat branża przeszła długą drogę. I ku własnemu zaskoczeniu ostatnio zorientowała się, że w pogoni za zyskiem skręciła w złą uliczkę. Tradycje funeralne u Liebchenów sięgają trzeciego pokolenia wstecz. Nie tylko reagowali na rynek, ale sami go kreowali, np. umiejętnie propagując hasło, że trumna bez zdobień to tylko pudełko. A tak się składa, że zdobienia produkowali właśnie oni. Najpierw tłoczone w gipsie, a następnie w papierze, bo gospodarka niedoborów nie omijała żadnej branży. Ludzie przychodzili i zamawiali tyle świętych dekoracji na trumnę, na ile było ich stać. Bogaci obijali górę i dół. Biedny brał palemkę na wieko i też jakoś było. Do tego obowiązkowe koronki. Atłasowa poduszka. Za życia zmarły zwykle nie spał na atłasie, to chociaż do grobu musiało być na bogato. W poszukiwaniu inspiracji Ryszard Liebchen udał się nawet za kanał La Manche, gdzie podpatrywał pogrzebowe zwyczaje Wyspiarzy. Przywiózł z tamtej wyprawy nowy wzór trumny, tzw. angielkę, którą próbował zdetronizować tradycyjną polską karnesówkę (trumna zbudowana na bazie dwóch trapezów). Angielka miała tę zaletę, że była prosta w konstrukcji i tania w produkcji. Produkt w sam raz na trudne lata 80. zeszłego wieku. Wraz ze zgonem komunizmu w Polsce narodziła się branża pogrzebowa, której Liebchen był jednym z kluczowych akuszerów. Jako ustalający trendy uznał, że należy przerzucić się z anglikańskiej prostoty na amerykański przepych. W telewizji i umysłach Polaków królowała właśnie „Dynastia”. Więc i do świata umarłych można było sprzedać trochę blichtru. Liebchen zaczął ściągać do Polski metalowe trumny z Ameryki. Moda nie chwyciła, ale miała ten walor, że metalowe trumny ładnie wyglądały na witrynach zakładów pogrzebowych. No i w odróżnieniu od tych drewnianych, robionych z mokrego drewna, długo trzymały fason i styl. Po Ameryce wybór branży padł na Włochów, którzy kusili najbardziej wystawnymi pogrzebami w całej zachodniej Europie. Cenowo nie wyglądało to dobrze, ale branża w swojej mądrości uznała, że raz się żyje i raz umiera. A w związku z tym trzeba iść na jakość, a nie ilość. Włoskie trumny budowane na bazie krzyża, z drogich, często egzotycznych gatunków drewna, zaczęły podbijać polski rynek. Wydawało się, że branża znalazła kierunek, w którym będzie podążała. Opakowanie Zbigniew Lindner produkuje trumny od 27 lat, ale w biznesie pogrzebowym ciągle jest właściwie ciałem obcym. I on z branżą się specjalnie nie utożsamia. Mówi, że gdyby go jakoś szufladkować, to najlepiej wśród producentów opakowań. W świecie okołofuneralnym ten typ podejścia do życia, a raczej do śmierci, nie jest mile widziany. Lindner drażni wszystkich corocznym kalendarzem, na którym rozebrane modelki występują z produkowanymi przez niego opakowaniami. Firmę promuje również za pomocą małych breloczków w kształcie trumienek. Na Zachodzie to standard. U nas ciągle ekstrawagancja. Tak się jednak składa, że Lindnera można nie lubić, ale trzeba się z nim liczyć, bo to on jako pierwszy przewidział trend. Kiedy Helmut Kohl odbierał Niemcom zasiłki pogrzebowe, niemieckie firmy spały spokojnie, pewne, że konserwatywni i ogólnie zamożni Niemcy nie będą żałować pieniędzy na pogrzeb najbliższych. W ten sposób niemiecka branża przespała jedną z największych rewolucji społecznych w Niemczech – tanie pogrzeby, będące konsekwencją rozluźnienia więzi rodzinnych. Tylko Lindner był gotowy. Miał odpowiednie produkty w odpowiedniej cenie. Jego sukces zauważył nawet „Financial Times”, w którym opowiadał, jak ważne jest, żeby elastycznie reagować na pozornie „sztywny popyt”. Z kolei australijska prasa opisała go jako biznesowego kameleona, który płynnie przeszedł od produkcji dla Ikei do trumien. Tyle w tym prawdy, że trumny u Lindnera produkuje się według tej samej filozofii co meble w Ikei. Szybko i tanio, ale nie tracąc standardu. Lindner nie zawahał się skrócić swoich trumien o 7 cm, bo przy produkcji rzędu 18 tys. egzemplarzy miesięcznie daje to 126 tys. cm oszczędności, czyli dziesiątki metrów sześciennych drewna. Zwęził je również do 60 cm, nie przejmując się, że wśród umierających trend był akurat w drugą stronę. Za szerszą trumnę trzeba było po prostu dopłacić. Tak długo upraszczał produkt, że udało mu się doprowadzić do sytuacji, w której z linii montażowej schodzi jedna trumna na minutę. Tajemnica tkwi w płycie klejonej. U Lindnera nikt nie bawi się w zbijanie desek. Maszyny kleją ją w niekończącą się płytę i dopiero z tego automatyczne piły wycinają komputerowo zaprogramowane elementy. Choć modeli są dziesiątki, każdy montowany jest w ten sam sposób. Henry Ford, projektując swoją linię montażową, pewnie nawet nie przewidział, że na podobnej produkowane będą nie tylko samochody, ale także trumny. Do 2007 r. Lindner rozrastał się w Wągrowcu pod Poznaniem na trumiennego magnata, ale na polskim rynku nikomu nie zagrażał, bo całość produkcji szła na eksport. W kraju królowały wtedy ciężkie i drogie wampirki, czyli trumny typu włoskiego. Dębowe, z deskami grubymi na co najmniej 3 cm. A Lindner niemal całkowicie przerzucił się już na sosnę i przekonał odbiorców, że deska może być cieńsza o 6 mm. Łatwo policzyć, ile kolejnych setek tysięcy złotych zaoszczędził na tych milimetrach. Jeden z pierwszych dystrybutorów trumien Lindnera do dziś wspomina, jakimi epitetami branża określała oferowany przez niego produkt. Ze względu na wrażliwość czytelników większości z nich nie można przytoczyć w druku. Ostatecznie wyroby z Wągrowca zostały zaszeregowane w kategorii produktu socjalnego. Ostatniej propozycji dla klientów, którzy łzy po bliskim chcieli ocierać zaoszczędzonym na zasiłku pogrzebowym tysiącem. Tylko że kilka lat po tym, jak Helmut Kohl zlikwidował Niemcom zasiłek pogrzebowy, Donald Tusk obciął go Polakom. I nad Wisłą branża przespała społeczną rewolucję taniego pogrzebu. Pożegnanie z szykowną włoszką Za usprawiedliwienie dla firm może posłużyć tylko fenomen pogrzebów smoleńskich: bogate i niezwykle okazałe ceremonie przemówiły do wyobraźni wielu Polaków, którzy oglądali uroczystości w telewizji. Część z nich żądała potem podobnego standardu. Niektórzy klienci gotowi byli nawet za to słono dopłacić. Branża uwierzyła, że lata podnoszenia jakości usług przyniosły wreszcie upragnioną premię. Kowalscy przestaną oglądać się na cenę i choć raz, choćby na pogrzebie, jednak zaszaleją. Tyle że kilka miesięcy później rząd obniżył zasiłek pogrzebowy z niemal 6,5 tys. do 4 tys. zł. Przyzwyczajeni do „darmowych” pogrzebów Polacy wzorem bogatszych Niemców zaczęli łapać się za kieszeń. Tym bardziej że, jakkolwiek by obcinać koszty, w dużym mieście nie dało się sfinansować nawet najtańszego pochówku za te 4 tys. Mimo promowania kremacji, wprowadzenia najtańszych urn i zmodyfikowania ceremonii wbrew wytycznym episkopatu, pogrzeb nie miał szans dopiąć się finansowo. Wąskim gardłem okazały się ceny ziemi pod grób i opłaty kościelne. Najtrudniej było ciąć koszty tam, gdzie obowiązywała zasada „co łaska”. Najłatwiej tam, gdzie były najwyższe, czyli po stronie trumny. Tekturowa rewolucja zbiegła się z krematoryjną. Ekonomia śmierci Świadomi wielkiej siły języka właściciele pierwszych pieców krematoryjnych w Polsce dwoili się i troili, żeby nie używać tej nazwy. Mówiono więc o spalarniach zwłok, co okazało się jeszcze gorszym zabiegiem, bo kojarzyło się ze spalarniami śmieci. Ostatecznie wrócono do nazwy krematorium. Pierwsze komercyjne wybudowano w 1993 r. w Poznaniu i w branży nie wróżono mu przyszłości. Jednak z czasem zaczęły powstawać kolejne. Głównie na Śląsku, który podpatrywał zwyczaje funeralne z sąsiednich Czech i Niemiec, i w dużych miastach, gdzie otwartość na zmiany zawsze była większa. Krzywa kremacji przez lata mozolnie pięła się w górę. Usługa początkowo była dosyć droga. Sam zakup pieca to koszt około 600 tys. zł. Do tego dochodzi budynek, grunt i droga infrastruktura. Bez miliona złotych nie było sensu zaczynać inwestycji. A tak jak każde przedsięwzięcie biznesowe budowa pieca również musiała się zwrócić. Po obniżeniu zasiłku pogrzebowego zapotrzebowanie na kremację tak wzrosło, że dziś jest w Polsce ponad 30 krematoriów. W 50-tysięcznym Mielcu są dwa. W Koszalinie trzy. Ponieważ podaż szybko wyprzedziła popyt, zaczęła się walka cenowa. Rekordzista oferuje kremację za 299 zł, czyli cztery razy taniej niż np. we Włoszech. W tym szaleństwie jest metoda, bo ekonomia spalania powoduje, że od momentu rozpalenia pieca najdroższe są pierwsze cztery kremacje. Na pierwszą potrzeba ponad 150 m sześc. gazu. Na piątą już tylko 15 m. W pogoni za ceną koszty ciąć trzeba było również na materiałach, czyli na trumnach. Właściciele krematoriów podzielili się na tych, którzy godzili się na kremację w tekturze (mniejszość), i tych, którzy ciała przyjmowali tylko w drewnianych trumnach (większość). Przy czym zaledwie część powoływała się na względy etyczne i godność ceremoniału, a pozostali zwracali uwagę na niską kaloryczność tektury i kłopoty z plastikową folią, która zatykała im dysze. Klient pogodził wszystkich. Presja na niską cenę była tak duża, że w zasadzie już wszyscy przyjmują ciała do kremacji w tekturowych trumnach. Pudełko Nazariusz Faluszewski występuje w podwójnej roli: jest wielkim krytykiem tekturowych trumien, a jednocześnie ich producentem i właścicielem patentu na jeden z modeli. Podobna sprzeczność w branży specjalnie nie razi. Największym krytykiem kremacji jest właściciel dwóch krematoriów. Jednak z tym patentem Faluszewski może nieco przesadził, bo trudno wzór jego trumny określić mianem oryginalnego. Ale jest zastrzeżony. W efekcie inni producenci tekturowych trumien swoje pudła muszą robić w innej wysokości, inaczej dzielić wieko od spodu albo próbować komplikować kształty, co niezmiernie podraża produkcję. Faluszewski, jak sam twierdzi, długo bronił się przed wejściem w tę produkcję, stawiając na wyrób tańszy, ale jednak tradycyjny, czyli drewniany. Ostatecznie jednak skapitulował. Do biznesu pogrzebowego przyszedł z rynku IT, gdzie obowiązuje zasada „trend is your best friend” (trend jest twoim najlepszym przyjacielem). Po kilku miesiącach zrozumiał, że jeśli chce się w branży utrzymać, musi podążać za trendem. W 2012 r., po pięciu latach na rynku, złożył w urzędzie patentowym wniosek na tekturową trumnę. Dziś w swojej hurtowni Funero 70 proc. sprzedaży ma na trumnach kremacyjnych. Z czego większość stanowią kartonowe. W produkcję kartonów poszedł również Ryszard Liebchen, który na tekturowych trumnach nie zostawia suchej nitki, widząc w nich nie tylko upadek branży, ale przede wszystkim społeczeństwa i więzi rodzinnych. Zanim decyduje się pokazać swoje modele, długo się zastanawia. Wreszcie prowadzi przez labirynt korytarzy do najdalszego magazynu. Trumny leżą jedne na drugich. Zwykłe, tekturowe prostokąty. Gdyby nie cztery drewniane klocki udające nogi, spokojnie można by pomyśleć, że to jakiś mebel do złożenia. Liebchen mówi na nie pudełka po butach. Tyle że w większym rozmiarze. Model C Z odsieczą branży przyszedł Lindner. Krytykowany za psucie rynku tanimi trumnami, jako jeden z niewielu był w stanie wyprodukować trumnę, która nie raziła jakością, a mogła z tekturą konkurować ceną. Trumna typu C, jak nazwano ten model, to prosta konstrukcja z sosny, ale w gustownej okleinie z imitacji dębu. Produkt wizualnie nawiązuje do estetyki premium, ale jest bezkonkurencyjny cenowo. Jednak polski klient po raz kolejny wszystkich zaskoczył: ludzie zaczęli kupować te nieco lepsze trumny kremacyjne i chować w nich bliskich do ziemi. Zbigniew Lindner przyszłość polskiego pogrzebu widzi w krajach skandynawskich. Skromna, coraz częściej półreligijna uroczystość z prostą trumną, a całość zakończona kremacją. Już dziś 60 proc. pogrzebów w Sztokholmie zamawianych jest za pośrednictwem stron internetowych. – Pogrzeb przez komórkę to przyszłość. Proszę mnie tylko nie pytać, czy świetlana – mówi Lindner. Warszawska radna Agata Diduszko-Zyglewska interpeluje do ratusza w sprawie poszerzenia oferty Urzędu Stanu Cywilnego o usługi związane z prowadzeniem świeckiego pogrzebu i zatrudnienia mistrzów/mistrzyń ceremonii pogrzebowej. Szczegóły w tekście chcą świeckich pogrzebówWarszawska radna Agata Diduszko-Zyglewska złożyła interpelację w sprawie wprowadzenia świeckich pogrzebów w Warszawie. Jak twierdzi, zmotywowali ją mieszkańcy stolicy, którzy coraz częściej prosili radną o podjęcie działań w tej sprawie. - Mieszkańcy Warszawy, którzy chcą korzystać ze świeckiej formuły pogrzebowej dla swoich bliskich zwrócili się do mnie z pytaniem, czy Urząd Miasta zatrudnia urzędników - mistrzów ceremonii pogrzebowej, którzy pełniliby swoje obowiązki analogiczne do urzędników USC, którzy w imieniu państwa udzielają ślubów cywilnych - pisze radna w interpelacji, która trafiła już na biurka prezydenta świecki jest ceremonią, która pozbawiona jest wszystkich obrzędów oraz symboli religijnych. Takiego pogrzebu nie prowadzi ksiądz, nie ma mszy świętej ani wspólnej modlitwy. Bez księdza, ale z mistrzemJak mówi radna Didiuszko-Zyglewska, w tej chwili tego rodzaju usługi świadczą wyłącznie podmioty prywatne. - Będę wdzięczna za informację, czy istnieje możliwość poszerzenia oferty Urzędu Stanu Cywilnego o usługi związane z prowadzeniem świeckiego pogrzebu i zatrudnienia mistrzów/mistrzyń ceremonii pogrzebowej - pisze o krzyżPrzypomnijmy o poprzedniej interpelacji radnej Agaty Diduszko-Zyglewskiej, która w ubiegłym roku złożyła w ratuszu interpelację w sprawie umieszczania symboli religijnych w salach Urzędu Stanu Cywilnego. W piśmie zwróciła uwagę, że "urzędy miejskie zgodnie z obowiązującym prawem powinny być neutralne religijnie, ponieważ mają służyć wszystkim mieszkańcom, a nie tylko wyznawcom konkretnej religii". Interpelacja radnej została rozpatrzona pozytywnie - w środę 16 października 2019 r. krzyż został zdjęty ze ściany sali ślubów białołęckiego USC. Szczegóły sprawy znajdziesz też: Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera

ceremonie pogrzebowe w niemczech